Bardzo fajny film! Szczerze mówiąc chyba wymieniłeś wszystkie motywy, które też mnie denerwują. Mogę tylko od siebie dodać, że najgorsze w tym motywie, gdzie bohater nagle okazuje się mieć super moce i przewyższa po miesiącu mistrza jest to, że autorzy kochają podkreślać w początkowych rozdziałach książki jakim to ten bohater nie jest beztaleńciem, ciapą i przegrywem życiowym XD A później nagle robi się niewiadomo jak cudowny, jeszcze finalnie ma romans z mistrzem hah A w temacie tego "silnego" bohatera to mnie też irytuje jak wszędzie dookoła się mówi jaki to on jest silny itp, a tak naprawdę okazuje się, że on to tylko tak się kreuje, a w środku tak serio jest straszną miękką bułą, którą ciągle męczą wyrzuty sumienia
Moptyw, którego ja nie lubię i to bardzo i już parę razy go widziałem opisze na podstawie "Pomnika cesarzowej Achai" Ziemiańskiego: Otóż pewna łódź podwodna przebija się przez tak zwane góry pierścienia, tworząc tunel pod nimi, a po drugiej stronie spotyka inny świat, bo te góry to sięgają do stratosfery i się ich nie da przejść tradycyjnie, bo już nie ma tam tlenu, czy wręcz prawie w ogóle powietrza. Ale to mniej istotne, ważniejsze, że po jednej stronie był świat technologii, ale bez magii, a po drugiej odwrotnie - totalnie prymitywna technologia, ale magia na wysokim poziomie. No i spotykają się dwa statki - przybyszy i tubylców i tubylcy lecą w drobny mak pod CKMami i z ich drewnianego statku zostają drzazgi i ratuje się tylko jedna czarownica, która miała wizję, żeby wyskoczyć i odpowiednio ułożyć w wodzie. Łowią ją i co? I mój znienawidzony motyw, bo oczywiście, że ona i szef tamtych się w sobie zakochują i to nam buduje całą fabułę potem, a bez tego byłoby to niemożliwe. Ale w trakcie pisania uświadomiłem sobie, że mam jeszcze jeden zgrzyt - czyli motyw w postaci pisania kontynuacji, w której dowiadujemy się, że podstawą funkcjonowania świata jest coś, o czym dowiadujemy się dopiero w drugiej części, a w pierwszej, choć z fabuły dwójki wynika, że jest to oczywiste - bohaterowie nic nie wiedzieli, albo udawali, że nie wiedzą. No bo "Pomnik cesarzowej Achai" to kontynuacja cyklu "Achaja"", której akcja toczy sie co prawda 1000 lat później, ale te Góry Pierścienia (które ci magiczni tubylcy nazywają jakoś tam inaczej i traktują w kategoriach religijnych dosłownie od zarania cywilizacji) przecież z dnia na dzień tam nie wyrosły, a postęp kulturowy nie tylko się nie posunął, ale nawet nieco cofnął, bo czasy Achai to okres złotego wieku dla tej krainy, który wszyscy wspominają. Jednak o tych górach - które zajmują cały równik tej planety i sięgają do stratosfery, więc je widać z cholernie daleka - w pierwszej części cyklu nie usłyszymy ani słowa, gdy w drugiej słyszymy prawie wyłącznie o nich. I to tylko przykład - ale takich motywów jest cała masa w literaturze fantasy i za każdym razem bolą mnie zęby od zgrzytania i żałuję, że nie skończyłem lektury na pierwszej części.
Achaje czytałem dawno temu (i tylko dwie części pierwszej trylogii, z jakiegoś powodu nie przyszło mi zabrać się za tom trzeci), ale z tego co pamiętam Góry Pierścienia były wspomniane w bodajże drugim tomie w wątku uwięzionego maga. Gdzieś tam w jednej scenie, gdzie demon tłumaczy mu do jakiego celu został jego świat stworzony.
@@rupertBluza serio? A to zwracam honor. A co do samej "Achai" to w sumie, jakbym od niej zaczął to też bym pewnie skończył na drugim tomie:D ale zacząłem od drugiej kontynuacji, która jest ciut lepsza fabularnie, ale przynajmniej zdatna do czytania, jako powieść, bo "Achaja" to głownie jako harlekin. Słowo "cipa" pada tam ze 150 razy, a to niejedyny seksualny motyw uprzedmiotawiający kobiety, po którym zęby bolą.
"Mary Sue" i motyw wskrzeszania bohatera, to chyba dwa najgorsze motywy. Zaś skomplikowane trójkąty miłosne i prostackie przejście od wrogów do kochanków, (bo "cudowne mięśnie i onyksowe oczy") dla mnie zupełnie dyskwalifikują dany utwór. A jest jeszcze nieustanne skupianie się na uczuciach i emocjach bohatera i traumatyczne wydarzenia, które nie wpływają na postacie które ich doświadczyły, to jest głupie i nierealne. Zaś mnożenie problemów i konfliktów w wyniku braku choćby próby prostej rozmowy między bohaterami to jest "literacka dziecinada".
bez przesady, Pan Samochodzik czy Old Shatterhand, a nawet Sherlock Holmes czy Robin Hood dziś byliby postrzegani jako Gary Stue, a byli kochani przez wiele pokoleń czytelników.
@@Chociewitka Książek Karla Maya nie czytałem. W dzieciństwie widziałem chyba jakiś film na ich podstawie, ale mnie znudził. Natomiast Sherlock Holmes to szczególny przypadek bohatera w szczególnym typie powieści. Ja nazywam (je teatralnymi, bo tam całe schow należy do głównej postaci, a reszta stanowi tło). Więc ta jego "doskonałość" nie rzuca się w oczy. Są inni bohaterowie "zbyt doskonali" ale jednak autor(ka) w porę dodają im jakieś cechy które czynią je wiarygodnymi. Np. jeśli porównać takie postacie z "młodzieżówek" jak Hermiona z Harry"ego Pottera z główną bohaterką "Zaginionych Miast" której imię wyleciało mi z głowy mimo przeczytania prawie trzech części jakieś trzy lata temu. To szybko się zauważa, że coś tu nie gra. Podobnie jak w tych sequelach "Gwiezdnych Wojen".
@@bladlogiczny7711 a Karol Maj był jednym z poczytniejszych autorów w zeszłym stuleciu w Europie Środkowej i napisał i wyydał ponad 90 książek, w tym wiekszość o swoim alter ego "Old Schatterhand/ Kara ben Nemsi" - i ludzie to rozchwytywali - i jego wpływ literacki sięgał bardzo daleko
@@Chociewitka No cóż, ujmę to tak. Każdy miał swój Dziki Zachód "na miarę swoich możliwości". Gdy uczyłem się w szkole podstawowej to czytałem cykl "Złoto Gór Czarnych" i nawet był niezły, choć w sumie to polecił mi go kolega z ławki, bo sam bym go raczej nie wyszukał.
@@bladlogiczny7711 też czytałam , i nie umywał się moim zdaniem do Karola Maja, bo poza jego koniecznym alter ego, intryga zawyczaj była wartka, złoczyńcy barwni i dający się nienawidzić, sprzymierzeńcy sympatyczni i ekscentryczni, relacje pomiędzy nimi emocjonalnie zaangażowane, a informacje krajoznawcze wielorakie i interesujące. A dziś mające też powoli wartość historyczną. Dla mnie najdolżalszą pozycją jest jego "Szatan i Judasz", gdzie Winnetou pojawia się na chwilę w Afryce i mamy opisana grupę emigrantów do Meksyku z Poznańskiego pod zaborami. Ostatnie jego książki - jak w Panu Samochodziku - zjeżdzają zbyt w ezoterykę.
Nawet nie musi być rozdziału, który nam pokazuje to szkolenie. Nie pamiętam jaka to była książka - w każdym razie naszym bohaterem jest haker, który tam powiedzmy, ze w pierwszym rozdziale dostaje nowego laptopa, a drugim hackuje Pentagon. No totalnie moc znikąd... ALE - wystarczyła mała retrospekcja nie na jeden rozdział, a na jeden akapit, gdzie on jako dzieciak dostaje Atari na kasety i podręcznik do programowania w języku Basic. I tanie snick picki co jakiś kawałek -t u jakaś gazetka, to czytanie FAQ na pewnej stronie (osoby z branży zrozumieją, tym, co nie rozumieją za długo by tłumaczyć:P), tu jakaś rozmowa z pytaniem gdzie się tego nauczył, gdy już stanie się członkiem tej tam organizacji co trzeba itd. Po prostu można nie przedłużać akcji nudnym treningiem (co też nie jest reguła i często jest jednym z ciekawszych epizodów) i od razu przejsc do supermocy, ale zarazem zrobić to dobrze, nie dając bohaterowi mocy znikąd. EDIT - w sumie mam nawet na to ciekawe określenie, na które wpadłem, gdy mówiłeś o magu, który nagle użył swojej mocy bardziej. Ten motyw nazwałbym strzelbą Czechowa, która wystrzeliła co prawda w trzecim akcie, ale nikt jej w pierwszym nie zostawił nabitej, co bardzo mocno zgrzyta.
Nie żebym czytała dużo fantastyki ale coś tak oglądałam i grałam. Ja prywatnie nie lubię wskrzeszania bohatera. Ale proszę nie mylić tego z fałszywą śmiercią czy przekonaniem że bohater umarł a on/ona żyje sobie gdzieś w spokoju na uboczu. Powiedziałabym że i tak najgorszy jest motyw wybrańca. Mam na myśli zrobienie go na modłę Luke'a Skywalkera czyli tak bezkrytycznie. A że siostrą bliźniaczką wybrańca jest Mary Sue tak tego motywu też nie lubię. Bo nie ważne jak psychofani Star Wars będą krzyczeć, tak Luke jest Mary Sue. Czy ktoś normalny daje rolnikowi, który lata samolotem zapylającym pola, myśliwiec? I to jeszcze na bitwę kluczową dla rebeliantów. Skywalkerowi dali. Podobny błąd popełniono u Rey ale ona co najwyżej ucieka przed dwoma wrogimi myśliwcami, bo tamtejszą Gwiazdę Śmierci rozwala pilot wojskowy Poe Dameron. O walce nawet nie wspominam, bo Rey ma doświadczenie ale nie na mieczu świetlnym i sprzyja jej to że Kylo Ren jest osłabiony. Luke nie uczył się w filmach od nikogo szermierki i tylko domniemujemy że trenował go duch Kenobiego (co jest strasznie słabe). Prywatnie nie lubię trójkątów miłosnych bo te lubią robić sztuczne zamieszanie w głowie czytelnika. Oraz nie lubię haremowiści, czyli tego dziadowskiego robienia z bohatera obiektu westchnień dla wszystkich, które przylazło z japońskich isekajów i gier wideo w stylu Baldur's Gate III
Mimo ze rozumiem z czego to wynika, nie lubie w fantasy motywu sieroty czy nieobecnych rodziców. Zrobcie plis bohaterow ktorych motywuje cos wiecej niz zlosc z powodow rodzinnych :)
Ja nienawidzę motywu rewolucji młodzieży i młodych ludzi odnoszących sukcesy w polityce. Jestem w stanie czytać o latających jaszczurach, ziejących ogniem czy gadających zwierzętach. Ale oburzenie młodych ludzi, które coś zmienia to za dużo dla mojej niewiary.
Najgorszym trójkątem miłosnym był... no i tu mam problem - Jen-Geralt-Triss czy Peta-Katniss-Gale. Chyba mimo wszytko to drugie, bo ostatecznie to był tak mocno wybór małżeństwa z rozsądku i wyrachowania wbrew miłości, która potem w jakimś stopniu się zrodziła w stronę piekarza, ale jednak coś tu śmierdzi. Z drugiej strony - akurat takie rozwiązanie szalenie pasuje do brudnego i niesprawiedliwego świata Panem. Ale jest motyw w kontekście miłosnym, ktory wkurza mnie jeszcze bardziej - a nazwałbym go roboczo kontekstem haremowym. Otóż mamy sobie główną bohaterkę lub bohatera i dosłownie kazda postać przeciwnej płci jest w nim/niej zakochana. Mieliśmy coś takiego w trylogii "Wojen makowych", gdzie ostatecznie nawet największy wróg, ten zadufany w sobie synalek wielkiego rodu do naszej Rin zarywał. Zwykle też to się łączy z tym, ze sama ta nasz postać z kolei kocha się w jedynej postaci, która jej w całej książce nie chce.
dla mnie najgorsze są zawsze heteroseksualne wątki romantyczne xd może dlatego że w większym lub mniejszym stopniu wystepują niemal w każdym tekście kultury. mam wrażenie, że historie hetero par zostały już opowiedziane i teraz są tylko odtwarzane na nowo. to po prostu męczy. zwykle czytam fantasy i umieszczone w nich watki miłosne w większości sa totalnie zbędne albo głupkowate. tym bardziej nie rozumiem szczegółowego opisywania scen seksu. strasznie to upierdliwe gdy pominięcie sceny erotycznej wiąże się z pominięciem połowy rozdziału - a przecież nie o tym miała być książka. wydaje mi się, że moja niechęc do tego typu wątków poniekąd wiąże się z nieumiejętnym tworzeniem kobiecych postaci przez (zazwyczaj) męskich autorów. wspomniane mary sue czy "silna postac kobieca", której siła opiera się na tym, że autor tak ją określił w narracji, to tylko wierzchołek góry lodowej. w fantastyce niestety cięzko o bohaterkę, która nie będzie postrzegana jako mięso. zazwyczaj każda z nich ma pewne cechy wspólne: musi być ładna, szczupła oraz mieć romans z którymś z bohaterów xdd
Też uważam, że obecnie ciężko o ciekawy wątek romantyczny w książkach, zwłaszcza tych z gatunku fantasy czy YA. Tak jak napisał*ś większość opiera się prawie wyłącznie na seksie, albo na relacji typu "zabiję każdego kto cię skrzywdzi". Może i z dwojga złego lepsze to drugie, ale jak dla mnie ten motyw jest strasznie pompatyczny i przesadzony. Wolałabym przeczytać czasem coś bardziej prostego i uroczego, co nie jest oparte tylko i wyłącznie na r00chaniu.
O, w końcu odnalazłem ten film. Fajny content :) !
Bardzo fajny film! Szczerze mówiąc chyba wymieniłeś wszystkie motywy, które też mnie denerwują. Mogę tylko od siebie dodać, że najgorsze w tym motywie, gdzie bohater nagle okazuje się mieć super moce i przewyższa po miesiącu mistrza jest to, że autorzy kochają podkreślać w początkowych rozdziałach książki jakim to ten bohater nie jest beztaleńciem, ciapą i przegrywem życiowym XD A później nagle robi się niewiadomo jak cudowny, jeszcze finalnie ma romans z mistrzem hah
A w temacie tego "silnego" bohatera to mnie też irytuje jak wszędzie dookoła się mówi jaki to on jest silny itp, a tak naprawdę okazuje się, że on to tylko tak się kreuje, a w środku tak serio jest straszną miękką bułą, którą ciągle męczą wyrzuty sumienia
Moptyw, którego ja nie lubię i to bardzo i już parę razy go widziałem opisze na podstawie "Pomnika cesarzowej Achai" Ziemiańskiego:
Otóż pewna łódź podwodna przebija się przez tak zwane góry pierścienia, tworząc tunel pod nimi, a po drugiej stronie spotyka inny świat, bo te góry to sięgają do stratosfery i się ich nie da przejść tradycyjnie, bo już nie ma tam tlenu, czy wręcz prawie w ogóle powietrza. Ale to mniej istotne, ważniejsze, że po jednej stronie był świat technologii, ale bez magii, a po drugiej odwrotnie - totalnie prymitywna technologia, ale magia na wysokim poziomie. No i spotykają się dwa statki - przybyszy i tubylców i tubylcy lecą w drobny mak pod CKMami i z ich drewnianego statku zostają drzazgi i ratuje się tylko jedna czarownica, która miała wizję, żeby wyskoczyć i odpowiednio ułożyć w wodzie. Łowią ją i co? I mój znienawidzony motyw, bo oczywiście, że ona i szef tamtych się w sobie zakochują i to nam buduje całą fabułę potem, a bez tego byłoby to niemożliwe.
Ale w trakcie pisania uświadomiłem sobie, że mam jeszcze jeden zgrzyt - czyli motyw w postaci pisania kontynuacji, w której dowiadujemy się, że podstawą funkcjonowania świata jest coś, o czym dowiadujemy się dopiero w drugiej części, a w pierwszej, choć z fabuły dwójki wynika, że jest to oczywiste - bohaterowie nic nie wiedzieli, albo udawali, że nie wiedzą.
No bo "Pomnik cesarzowej Achai" to kontynuacja cyklu "Achaja"", której akcja toczy sie co prawda 1000 lat później, ale te Góry Pierścienia (które ci magiczni tubylcy nazywają jakoś tam inaczej i traktują w kategoriach religijnych dosłownie od zarania cywilizacji) przecież z dnia na dzień tam nie wyrosły, a postęp kulturowy nie tylko się nie posunął, ale nawet nieco cofnął, bo czasy Achai to okres złotego wieku dla tej krainy, który wszyscy wspominają. Jednak o tych górach - które zajmują cały równik tej planety i sięgają do stratosfery, więc je widać z cholernie daleka - w pierwszej części cyklu nie usłyszymy ani słowa, gdy w drugiej słyszymy prawie wyłącznie o nich.
I to tylko przykład - ale takich motywów jest cała masa w literaturze fantasy i za każdym razem bolą mnie zęby od zgrzytania i żałuję, że nie skończyłem lektury na pierwszej części.
Achaje czytałem dawno temu (i tylko dwie części pierwszej trylogii, z jakiegoś powodu nie przyszło mi zabrać się za tom trzeci), ale z tego co pamiętam Góry Pierścienia były wspomniane w bodajże drugim tomie w wątku uwięzionego maga. Gdzieś tam w jednej scenie, gdzie demon tłumaczy mu do jakiego celu został jego świat stworzony.
@@rupertBluza serio? A to zwracam honor. A co do samej "Achai" to w sumie, jakbym od niej zaczął to też bym pewnie skończył na drugim tomie:D ale zacząłem od drugiej kontynuacji, która jest ciut lepsza fabularnie, ale przynajmniej zdatna do czytania, jako powieść, bo "Achaja" to głownie jako harlekin. Słowo "cipa" pada tam ze 150 razy, a to niejedyny seksualny motyw uprzedmiotawiający kobiety, po którym zęby bolą.
"Mary Sue" i motyw wskrzeszania bohatera, to chyba dwa najgorsze motywy. Zaś skomplikowane trójkąty miłosne i prostackie przejście od wrogów do kochanków, (bo "cudowne mięśnie i onyksowe oczy") dla mnie zupełnie dyskwalifikują dany utwór. A jest jeszcze nieustanne skupianie się na uczuciach i emocjach bohatera i traumatyczne wydarzenia, które nie wpływają na postacie które ich doświadczyły, to jest głupie i nierealne. Zaś mnożenie problemów i konfliktów w wyniku braku choćby próby prostej rozmowy między bohaterami to jest "literacka dziecinada".
bez przesady, Pan Samochodzik czy Old Shatterhand, a nawet Sherlock Holmes czy Robin Hood dziś byliby postrzegani jako Gary Stue, a byli kochani przez wiele pokoleń czytelników.
@@Chociewitka Książek Karla Maya nie czytałem. W dzieciństwie widziałem chyba jakiś film na ich podstawie, ale mnie znudził. Natomiast Sherlock Holmes to szczególny przypadek bohatera w szczególnym typie powieści. Ja nazywam (je teatralnymi, bo tam całe schow należy do głównej postaci, a reszta stanowi tło). Więc ta jego "doskonałość" nie rzuca się w oczy. Są inni bohaterowie "zbyt doskonali" ale jednak autor(ka) w porę dodają im jakieś cechy które czynią je wiarygodnymi. Np. jeśli porównać takie postacie z "młodzieżówek" jak Hermiona z Harry"ego Pottera z główną bohaterką "Zaginionych Miast" której imię wyleciało mi z głowy mimo przeczytania prawie trzech części jakieś trzy lata temu. To szybko się zauważa, że coś tu nie gra. Podobnie jak w tych sequelach "Gwiezdnych Wojen".
@@bladlogiczny7711 a Karol Maj był jednym z poczytniejszych autorów w zeszłym stuleciu w Europie Środkowej i napisał i wyydał ponad 90 książek, w tym wiekszość o swoim alter ego "Old Schatterhand/ Kara ben Nemsi" - i ludzie to rozchwytywali - i jego wpływ literacki sięgał bardzo daleko
@@Chociewitka No cóż, ujmę to tak. Każdy miał swój Dziki Zachód "na miarę swoich możliwości". Gdy uczyłem się w szkole podstawowej to czytałem cykl "Złoto Gór Czarnych" i nawet był niezły, choć w sumie to polecił mi go kolega z ławki, bo sam bym go raczej nie wyszukał.
@@bladlogiczny7711 też czytałam , i nie umywał się moim zdaniem do Karola Maja, bo poza jego koniecznym alter ego, intryga zawyczaj była wartka, złoczyńcy barwni i dający się nienawidzić, sprzymierzeńcy sympatyczni i ekscentryczni, relacje pomiędzy nimi emocjonalnie zaangażowane, a informacje krajoznawcze wielorakie i interesujące. A dziś mające też powoli wartość historyczną. Dla mnie najdolżalszą pozycją jest jego "Szatan i Judasz", gdzie Winnetou pojawia się na chwilę w Afryce i mamy opisana grupę emigrantów do Meksyku z Poznańskiego pod zaborami. Ostatnie jego książki - jak w Panu Samochodziku - zjeżdzają zbyt w ezoterykę.
Nawet nie musi być rozdziału, który nam pokazuje to szkolenie. Nie pamiętam jaka to była książka - w każdym razie naszym bohaterem jest haker, który tam powiedzmy, ze w pierwszym rozdziale dostaje nowego laptopa, a drugim hackuje Pentagon. No totalnie moc znikąd... ALE - wystarczyła mała retrospekcja nie na jeden rozdział, a na jeden akapit, gdzie on jako dzieciak dostaje Atari na kasety i podręcznik do programowania w języku Basic. I tanie snick picki co jakiś kawałek -t u jakaś gazetka, to czytanie FAQ na pewnej stronie (osoby z branży zrozumieją, tym, co nie rozumieją za długo by tłumaczyć:P), tu jakaś rozmowa z pytaniem gdzie się tego nauczył, gdy już stanie się członkiem tej tam organizacji co trzeba itd.
Po prostu można nie przedłużać akcji nudnym treningiem (co też nie jest reguła i często jest jednym z ciekawszych epizodów) i od razu przejsc do supermocy, ale zarazem zrobić to dobrze, nie dając bohaterowi mocy znikąd.
EDIT - w sumie mam nawet na to ciekawe określenie, na które wpadłem, gdy mówiłeś o magu, który nagle użył swojej mocy bardziej. Ten motyw nazwałbym strzelbą Czechowa, która wystrzeliła co prawda w trzecim akcie, ale nikt jej w pierwszym nie zostawił nabitej, co bardzo mocno zgrzyta.
Martin niech nie narzeka na wskrzeszenie Gandalfa, tylko napisze w końcu książkę, w której wskrzesza Jona Snowa 😅
Nie żebym czytała dużo fantastyki ale coś tak oglądałam i grałam. Ja prywatnie nie lubię wskrzeszania bohatera. Ale proszę nie mylić tego z fałszywą śmiercią czy przekonaniem że bohater umarł a on/ona żyje sobie gdzieś w spokoju na uboczu.
Powiedziałabym że i tak najgorszy jest motyw wybrańca. Mam na myśli zrobienie go na modłę Luke'a Skywalkera czyli tak bezkrytycznie. A że siostrą bliźniaczką wybrańca jest Mary Sue tak tego motywu też nie lubię. Bo nie ważne jak psychofani Star Wars będą krzyczeć, tak Luke jest Mary Sue. Czy ktoś normalny daje rolnikowi, który lata samolotem zapylającym pola, myśliwiec? I to jeszcze na bitwę kluczową dla rebeliantów. Skywalkerowi dali. Podobny błąd popełniono u Rey ale ona co najwyżej ucieka przed dwoma wrogimi myśliwcami, bo tamtejszą Gwiazdę Śmierci rozwala pilot wojskowy Poe Dameron. O walce nawet nie wspominam, bo Rey ma doświadczenie ale nie na mieczu świetlnym i sprzyja jej to że Kylo Ren jest osłabiony. Luke nie uczył się w filmach od nikogo szermierki i tylko domniemujemy że trenował go duch Kenobiego (co jest strasznie słabe).
Prywatnie nie lubię trójkątów miłosnych bo te lubią robić sztuczne zamieszanie w głowie czytelnika. Oraz nie lubię haremowiści, czyli tego dziadowskiego robienia z bohatera obiektu westchnień dla wszystkich, które przylazło z japońskich isekajów i gier wideo w stylu Baldur's Gate III
Mimo ze rozumiem z czego to wynika, nie lubie w fantasy motywu sieroty czy nieobecnych rodziców. Zrobcie plis bohaterow ktorych motywuje cos wiecej niz zlosc z powodow rodzinnych :)
Ja nienawidzę motywu rewolucji młodzieży i młodych ludzi odnoszących sukcesy w polityce. Jestem w stanie czytać o latających jaszczurach, ziejących ogniem czy gadających zwierzętach. Ale oburzenie młodych ludzi, które coś zmienia to za dużo dla mojej niewiary.
Przecież jak najbardziej zdarzały się takie sytuacje w historii.
Najgorszym trójkątem miłosnym był... no i tu mam problem - Jen-Geralt-Triss czy Peta-Katniss-Gale. Chyba mimo wszytko to drugie, bo ostatecznie to był tak mocno wybór małżeństwa z rozsądku i wyrachowania wbrew miłości, która potem w jakimś stopniu się zrodziła w stronę piekarza, ale jednak coś tu śmierdzi. Z drugiej strony - akurat takie rozwiązanie szalenie pasuje do brudnego i niesprawiedliwego świata Panem.
Ale jest motyw w kontekście miłosnym, ktory wkurza mnie jeszcze bardziej - a nazwałbym go roboczo kontekstem haremowym. Otóż mamy sobie główną bohaterkę lub bohatera i dosłownie kazda postać przeciwnej płci jest w nim/niej zakochana. Mieliśmy coś takiego w trylogii "Wojen makowych", gdzie ostatecznie nawet największy wróg, ten zadufany w sobie synalek wielkiego rodu do naszej Rin zarywał. Zwykle też to się łączy z tym, ze sama ta nasz postać z kolei kocha się w jedynej postaci, która jej w całej książce nie chce.
Tych motywów w mojej książce nie znajdziesz. Oceń „Ozyrysa”. Ciekawa jestem twojej opinii.
dla mnie najgorsze są zawsze heteroseksualne wątki romantyczne xd może dlatego że w większym lub mniejszym stopniu wystepują niemal w każdym tekście kultury. mam wrażenie, że historie hetero par zostały już opowiedziane i teraz są tylko odtwarzane na nowo. to po prostu męczy. zwykle czytam fantasy i umieszczone w nich watki miłosne w większości sa totalnie zbędne albo głupkowate. tym bardziej nie rozumiem szczegółowego opisywania scen seksu. strasznie to upierdliwe gdy pominięcie sceny erotycznej wiąże się z pominięciem połowy rozdziału - a przecież nie o tym miała być książka. wydaje mi się, że moja niechęc do tego typu wątków poniekąd wiąże się z nieumiejętnym tworzeniem kobiecych postaci przez (zazwyczaj) męskich autorów. wspomniane mary sue czy "silna postac kobieca", której siła opiera się na tym, że autor tak ją określił w narracji, to tylko wierzchołek góry lodowej. w fantastyce niestety cięzko o bohaterkę, która nie będzie postrzegana jako mięso. zazwyczaj każda z nich ma pewne cechy wspólne: musi być ładna, szczupła oraz mieć romans z którymś z bohaterów xdd
Totalnie się zgadzam!
Też uważam, że obecnie ciężko o ciekawy wątek romantyczny w książkach, zwłaszcza tych z gatunku fantasy czy YA. Tak jak napisał*ś większość opiera się prawie wyłącznie na seksie, albo na relacji typu "zabiję każdego kto cię skrzywdzi". Może i z dwojga złego lepsze to drugie, ale jak dla mnie ten motyw jest strasznie pompatyczny i przesadzony. Wolałabym przeczytać czasem coś bardziej prostego i uroczego, co nie jest oparte tylko i wyłącznie na r00chaniu.
muszę jednak trochę stanąć w obronie męskich autorów, ponieważ bywa, że kobiety-autorki tworzą jeszcze gorsze postacie